Deklaracja dostępności
Tadeusz Charmuszko - kategoria dorośli - proza - III nagroda
K O G U T Droga, która łączyła miasto wojewódzkie z miastem sąsiednim i ciągnęła się szarą wstęgą między łanami jęczmienia i żyta, tudzież mniejszymi poletkami truskawek, warzyw i kartofli, otóż najwyraźniej owa droga była zdziwiona nowym płaszczem, zafundowanym jej przez lokalne władze przy okazji jakiejś tam, pompatycznie obchodzonej rocznicy, płaszczem wprawdzie trochę skąpym, jak z młodszego brata, ale przecież czarnym, prawdziwie asfaltowym. Asfaltowa nawierzchnia z kolei była niezbędna, aby ową drogą mógł jechać autobus PKS-u. I jechał – a jakże! – regularnym kursem niemal zgodnie z rozkładem, bo dwadzieścia pięć minut opóźnienia było praktycznie niczym w porównaniu choćby z wiecznością. Pekaes z niebieskiej serii jelczy o opływowych kształtach już z oddali rzęził imponująco, by z piskiem hamulców, prychaniem silnika i zgrzytaniem karoserii zatrzymać się na przystanku w aureoli spalin i kurzu. Po usilnym targaniu za klamkę i pomocy z wewnątrz drzwi się otworzyły i do pojazdu wgramoliła się postawna kobiecina z tobołkami, wypełniając całą wolną przestrzeń, jaka jeszcze istniała pomiędzy wejściem a maską silnika okrytą pikowanym pokrowcem w kolorze trudnym do sprecyzowania. – Dokąd to zachciało się szanownej paniusi? – zagaił wreszcie zniecierpliwiony kierowca, który nie mógł doczekać się inicjatywy ze strony kobiety w sprawie kupna biletu. – Przecie do miasta, na targ – wysapała spocona niewiasta, nurkując w przepastnych tobołkach w poszukiwaniu węzełka z gotówką niezbędną na ową okoliczność. Penetrowane nerwowo tobołki rozluźniły się na tyle beztrosko, że z jednego z nich wydostał się na wolność okazały kogut, otrząsnął się jak panienka po romantycznej nocy na sianie i z trzepotem skrzydeł wskoczył na maskę silnika. Spróbował wydostać się na zewnątrz przez przednią szybę z impetem, aczkolwiek bez powodzenia. Ponowiona próba dała ten sam efekt. Rozeźlony owym faktem kłąb pierza skoczył prosto na kierowcę, ledwo ten zdążył zasłonić się łokciem. – Zabieraj, pani, ode mnie to wredne bydlę – ryknął rozeźlony mężczyzna – bo omal do rowu nie wjechałem! – To nie jest bydlę, to ptak – ze stoickim spokojem wyjaśniała właścicielka pierzastego stworzenia. Tymczasem kogut odbił się od łokcia kierowcy i trzepocąc skrzydłami rozpoczął desperacki rajd po głowach, barkach i karkach podróżnych, którzy osłaniali się jak mogli przed ostrymi szponami rozsierdzonego właściciela pięknego grzebienia i dzwonków oraz nie mniej pięknego ogona. Ptak widocznie potraktował autobus jak kurnik, a wyposażenie pojazdu jak zwykłą grzędę i szalał, aż pióra fruwały w powietrzu. W blaszanej puszce zapanował nieopisany chaos, jakby tornado przetaczało się przez wnętrze autobusu. Dobre pół godziny minęło, nim kobiecinie udało się wreszcie dopaść rozindyczonego kuraka, wrąbkiem wygrzebanym z przepastnej kieszeni kapoty związać mu skrzydła i zapakować ponownie do tobołka. Po czole pogromczyni pot spływał obficie jak po całodniowym podbieraniu żyta za kosiarzem. We wnętrzu pojazdu, naszpikowanym po brzegi czynnikiem ludzkim nareszcie zapanował błogi spokój. Autobus wtoczył się na ulice miasta, skrzypiał na zakrętach, podskakiwał na kocich łbach, aż zatrzymał się na dworcu. – O, kurde, kanar czeka! – ktoś przez zaciśnięte zęby wykrztusił przejmująco. Niemal konspiracyjnie przekazana wiadomość błyskawicznie zelektryzowała pasażerów. Przy drzwiach wyjściowych zakotłowało się nagle jak w wodzie wypełnionej kijankami. – Ludzie, o, Jezu, ludzie, moje jajka! – rozdarła się raptem ta od koguta. – Myśli pani, że moim jest lepiej – odpalił gniewnie przyciśnięty do drzwi facet. Trwała gorączkowa szamotanina z klamką. Wreszcie drzwi puściły i szczęśliwie na zewnątrz z autobusu wypadło jakby hurtem sporo pasażerów. Szczęśliwie, bo już byli poza zasięgiem kontrolera biletów. – Poproszę bileciki do kontroli! – kanar wkroczył dumnie na pokład rejsowej maszyny PKS-u niczym zdobywca K2 i w pierwszej kolejności zwrócił się wprost do posiadaczki spacyfikowanego przed chwilą koguta. – Bilety sprzedaje kierowca – poinformowała dobrodusznie kobiecina nieproszonego gościa, wywołując zrozumiałą salwę śmiechu u pozostałych pasażerów. Kontroler zbaraniał, a rozmówczyni rozglądała się pilnie, by nie przegapić przyczyny ogólnej wesołości. – Pani nie udaje głupiej, pani pokaże bilet – wciąż nieustępliwie nalegał kontroler. – Ja głupia? Ja?! – zaperzyła się baba. – Sam jesteś głupi jak but, ciołku jeden! Kontroler spurpurowiał. Wyglądało, że go nagła krew zaleje, ale wytrzymał baby impertynencję. – Jazda bez biletu jest karalna – ciągnął swoje. Na to z tobołka wyjrzał kogut, łypnął gniewnie okiem na mało sympatycznego przybysza i dziobnął boleśnie natręta w nadgarstek. Teraz kolor twarzy kontrolera przypominał kolor grzebienia i dzwonków koguta. – Nie można przewozić środkami komunikacji publicznej niebezpiecznych dla otoczenia zwierząt – zaperzył się. – Sam jesteś niebezpieczny dla otoczenia, zboczeńcu jeden – skwitowała kobiecina. – A teraz odsuń się pan – prychnęła – bo targ się skończy i kogut prędzej zdechnie, nim ja się stąd wygramolę! Kontroler zbaraniał na te słowa, co pozwoliło kobiecinie już bez przeszkód wykaraskać się z autobusu. Z miną urażonej hrabiny wolno pomaszerowała w kierunku bazaru, odprowadzana tępym spojrzeniem kontrolera. Z wypchanego tobołka na owe spojrzenie wojowniczo srożył się koguci łeb.