Deklaracja dostępności
Małgorzata Stachowiak-Schreyner - kategoria dorośli - proza - wyróżnienie
Historyjka obrazkowa Drzewo na moich oczach robi się czarne. Zasiedlające jego spróchniałe korzenie mrówki w jakimś dzikim pędzie nagle obudzonego roju, wędrują w górę i pień błyskawicznie znika pod tą pulsująca, połyskliwą masą żywych drobin. To trochę straszne, tak jakby nagle ta stara tuja zaczęła krwawić ze wszystkich swoich podziemnych tętnic. Jakby wyciekało z niej życie. Między zwykłymi mrówkami kluczą w górę i w dół większe, skrzydlate, może matki? Wyobraźnia podsuwa zaraz obrazek, że teraz te latające podniosą piechurów i odlecą razem jak jakiś desant na podbicie nowych mrówczych terytoriów. Idiotyczne, ale boję się o te robale, że jakiś zauroczony widokiem gówniarz przyłoży na przykład do drzewa zapalniczkę, chociaż parę lat temu ścięły mi tak przedramię na romantycznej randce w plenerze, że hej. Bąble nie schodziły przez całe lato. Byłam w czerwone grochy jak jeden z obłędnych krawatów dziadka Florkowskiego . A niech je szlag trafi ! - Zobac mamo diamenty! - Z pulchnej łapki turla mi się na dłoń kolekcja kamyków. –Zobac jak błyscą , zrobis korale i będzies nosiła do pracy. - Oczywiście, codziennie kochanie. Ciekawe czy ktoś chodzi do pracy w diamentowych koliach… Anka opowiadała, że kiedy była dzieckiem, na parterze wrocławskiej kamienicy, w której mieszkała był sklep z krawatami. Sklep był ciemny i pełen osobliwości, a właściciel- mały, łysy, zasuszony staruszek, niezwykle uprzejmy i dobrotliwy, wydawał się wyjęty wprost z preludium do powieści Stephena Kinga. Anka bywała często u staruszka bo pozwalał jej stawać za ladą i sprzedawać krawaty i do woli przekładać i rozkładać ten niezwykły towar. Krawaty były przeróżne gładkie, wzorzyste, wąskie, szerokie ale najdziwniejsze były te błyszczące. Na tych, na jaskrawych połyskliwych czerwieniach, fioletach i błękitach rozpierały się brokatowe pawie z ogonami wyszywanymi z cekinów, albo tęczowe papugi, albo haftowane złotą nitką smoki z oczami z zielonych dżetów. Staruszek cierpliwie tłumaczył że to towar dla wyjątkowych klientów – dla Rosjan, ale co mogła z tego zrozumieć ośmiolatka… Zastanawiam się czy moja latorośl ma wschodnie geny, bo cokolwiek wybiera z garderoby musi być błyszczące i jaskrawe, najlepiej różowe. W ten sposób stała się właścicielką najbardziej różowych i najbardziej błyszczących sandałków w mieście. Pocieszające, że jej koleżanki z przedszkola też tak mają. Podobno mija po erze Barbie. No mam nadzieję, inaczej dziecko mi do Rosji wyemigruje… - Prose mamo, napij się herbatki, psepysna! –Przywraca mnie do rzeczywistości głos mojej czterolatki-Dostaję świeżo parzoną herbatkę z piasku w niebieskiej plastikowej filiżance z lalczynego serwisu. Delektuję się nią i zachwycam tak jak zachwycać się i delektować należy na podwieczorku urządzonym przez własne dziecko w piaskownicy. -Doleję ci więcej, napij się jesce mamo. ….Z piciem to bywa różnie. Pani starsza miała niedzielną popielatą spódnicę wyprasowaną tak dokładnie, że mnie nigdy niczego tak się wyprasować nie uda, Miała też dziergany szydełkiem biały sweterek i elegancki mały kapelusik na siwiutkich włosach ułożonych w eleganckie falę. A była i elegancka oczywiście biała torebeczka, którą pani starsza trzymała na kolanach oburącz jakby miała tam kupon z trafioną szóstką w Lotto. I była w tym geście jakaś rozczulająca bezbronna kruchość i nietrwałość, która sprawiała, że patrzyło się na nią w zachwycie jak na ostatni egzemplarz cennego starodruku ze świadomością, że już za chwilę rozpadnie się i zniknie bezpowrotnie. Pani starsza delektowała się promieniami majowego słońca na ławeczce tam po prawej, aż w pewnej chwili zupełnie nieznacznym ruchem małej zasuszonej dłoni otworzyła torebkę i wyciągnęła z niej ćwiartkę żytniej z kłoskiem i pociągnęła tęgi łyk z gwinta. Potem błyskawicznie zmieniła się z powrotem w elegancką, maleńką starszą panią na spacerze w parku a ja wyklepałam sms do przyjaciółki zaczynający się od słów: Myślałam, że nic mnie już nie zdziwi…. Z piciem to bywa różnie. Też maj tyle, że sprzed kilku lat. Zgłębiam uroki bardzo wczesnego macierzyństwa. Kolejny starannie skomponowany według podręcznika dla przyszłych matek posiłek, ląduje w sedesie. Ledwo zipiąc poważnie obawiam się, że następnym razem wyrzygam sobie mózg. Wymięta jak mokry ręcznik kąpielowy obok wyduszam z siebie błagalne – Przynieś mi proszę szklankę wody i słyszę piękny baryton miłości mojego życia, jak z typową dla siebie angielską flegmą i doskonałą dykcją odpowiada – Ależ kochanie, zaczekaj, mam jeszcze pięć stron do końca książki… -Mamo, a to obiad dla ciebie, schabowy i ziemniacki – tym razem mam pod nosem piasek na talerzyku. - dziękuję, dziękuję córeczko. A surówka jaka? –zagrywam edukacyjnie. -Mizeria, świetna – garniturek drobniutkich jak perełki ząbków błyska w uszczęśliwionym uśmiechu. Mizeria? Gruba baba sprzedawała codziennie na bazarze warzywa. Miała nalaną, wiecznie czerwona twarz od codziennego nadmiaru świeżego powietrza i spuchnięte nogi. Przerzucała skrzynki pełne kartofli jak poduszki z pierzem, worki szatkowanej kapusty fruwały jej w rękach jak baloniki i tylko czasem pokrzepiała się którymś ze swoich towarów saute – co akurat tu znaczyło bez mycia i obierania. Patrzyłam kiedyś jak jadła zielony ogórek wyjęty prosto ze skrzynki. Taki zwykły gruntowy najeżony szorstkimi brodawkami, głównie zielony ale i trochę żółtawy i kremowy znikał w jej mięsistych nigdy chyba nie malowanych ustach a mi zrobiło się okropnie głupio. Nie wiedziała, że na nią patrzę, że widzę jak strużka przeźroczystego soku płynie jej z kącika ust. Poczułam się podglądaczką ! Naruszyłam święte prawo człowieka do spokojnego jedzenia ogórka. Z pół setki ludzi ją widziało a patrzyłam tylko ja. Władowałam się bez pytania w intymność człowieka jakbym patrzyła prosto intymność jego narodzin. Kiedy Julka zjawiała się na tym świecie publiczności też miała aż nadto. Tak zwany zespół ledwo mieścił się przy operacyjnym stole. Wszystko na wszelki wypadek, a tymczasem ona zjawiła się cicha i spokojna, drzemiąc zadowolona na wielkiej dłoni położnika. Patrzyłam jak ocknęła się zapłakała i z fioletowej zrobiła różowa. Tymczasem ktoś mało dyskretny pstryknął zdjęcie i mam je do dziś. Moja córka na wielkiej dłoni doktora, połączona ze mną tętniącym sznurem pępowiny. Do dziś nie wiem komu przyszło to do głowy w takim momencie i dziękuje że nie objął kadrem mojego otwartego brzucha. Dobrze, że nie dał się sfotografować przerażający smutek który ogarnął moje nagle przywrócone na wyłączność ciało. Moja córka niekonwencjonalnie i samodzielnie zaczęła iść swoją drogą. Odtąd mogę już być tylko obok, tak samo jak obok choćby tej tui, po której przestały już wędrować mrówki. Dokąd poszły? Nie wiem tak samo jak nie wiem dokąd ona pójdzie. Na obnażonych korzeniach drzewa, pełnych spróchniałych dziur kręci się jeszcze kilku maruderów albo weteranów co zostali na starych śmieciach. Kręcą się wolno tu i tam jakby skołowani nagłym odejściem młodych. Jesteśmy dość podobni. Słońce zaczyna dosięgać gałęzi czerwonego buka na zachodnim skraju parku. Niedługo przygaśnie i wielką mandarynką sturla się poza granice horyzontu, który i tak w tym mieście właściwie nie istnieje. Rudy mrok, przez który trudno dojrzeć gwiazdy już czai się w załomach murów i wypełza z pod parkowych krzaków. Tu noc nie przychodzi – cały czas jest, tylko dobrze ukryta. Od trzech godzin siedzę na brzegu piaskownicy. - Dobra córeczko, zbieramy zabawki trzeba iść do domu.