Deklaracja dostępności
Małgorzata Grajewska - kategoria dorośli - proza - wyróżnienie
Mucha Obudziło mnie trzaśnięcie drzwiami. Babka wyszła do kościoła, jak co rano, odkąd u niej mieszkam. Wsłuchuję się w ciszę ścian. Ledwie słyszalne pomruki i chroboty, gdzieniegdzie pojedyncze stuknięcia mieszają się z szelestem słów. Muzyka poranka starej kamienicy pomału wchodzi w moje nowe życie i staje się jego częścią. Daję się jej ponieść. Nie chce mi się wstać. Jeszcze trochę… zanim wróci babka. Właściwie najbardziej lubię, gdy jej nie ma. Nie jest taka zła, tylko schorowana i zmęczona, przecież nie spodziewała się… nikt się nie spodziewał. Leżę nieruchomo. Po chwili dociera do mnie, że coś znowu nie tak. Odkrywam pospiesznie koc, zaglądam między nogi, mokro, lepko. No nie. Znowu się zlałem. Teraz wyraźnie w nozdrza wgryza się ten uporczywy zapach, świdruje powietrze, liże podniebienie, gorzko. Czuję jak wielkie obślizgłe monstrum przenika w mój mózg i wsysa się w każdą jego część. W tej chwili jedno mi w głowie: najważniejsze, zatrzeć ślady porażki, mojej kolejnej nocnej klęski, zanim babka wróci z kościoła. Zrywam się na równe nogi. Okno! Trzeba otworzyć okno, ale wieje. Jest dobrze, szybciej się wywietrzy. Ściągam koc, ręcznik, na którym sypiam, bo babka mówi, że najlepiej wsiąka w starą frotte, gatki mokre aż do gumy. Zwijam wszystko w kłębek i pod polówkę. Teraz widać dokładnie, pożółkły materac z wielkim brązowym zaciekiem pośrodku. Cały mój sekret żałośnie rozpięty na zaśniedziałych sprężynach. Jestem beznadziejny, znowu. Wyciągam z kartonu pod stołem suche gatki i nasłuchuję kroków. Babka wsuwa w zamek klucz, skrzypi moja bezradność. Drzwi się otwierają. Przestaję oddychać. - Co tu, u diabła, tak piździ jak za cara?! Babka jednym ruchem ściąga z głowy nieśmiertelną chustę w czerwone malwy i łypie to na mnie, to na okno. Chciałbym być niewidzialny, choć na chwilę. Wreszcie jej wzrok pada na polówkę. Dotąd stężała twarz babki nabiera wyrazu, opadłe policzki zapadają się jeszcze głębiej, a usta drgają, aż wreszcie wykrzywia je grymas złości. Ale najbardziej przerażają oczy. Wtedy wydaje mi się, że za chwilę ściany naszej kamienicy rozkruszą się i cały świat spadnie na mnie. Robi mi się mdło. - Do cholery, znowu się zeszczałeś. Ja tego nie wytrzymie, oszczańcu jeden. W całej chałupie śmierdzi jak w szambiarce… Jazda do szkoły! Babka nie daje się nabrać na ból brzucha, po raz trzeci taki numer nie przechodzi. Wrzeszczy jeszcze coś o praniu, litrach przelanej wody i braku pieniędzy. Gdy kończę zaplątywać o klamkę okna bieliźniany sznur, babka zdejmuje z przeciwległej ściany obraz Matki Boskiej Boleściwej. Drugi koniec sznurka naciągam i zaczepiam do świętego gwoździa. Mam wprawę – suszarnia gotowa. Już nie słyszę utyskiwań. Jednak uporczywie kołacze myśl: Boże, jak ja nienawidzę tej nowej budy, nienawidzę… Nic nie jadłem, głód, wiadomo, wzmaga mój strach. Siadam w ławce na końcu sali przy parapecie. Inni wchodzą jeszcze do klasy. Nikt na mnie nie patrzy. Dobrze. Dopiero rudy Wojtek poszturchuje chłopaków. Niedobrze. Przeczuwam, że coś się wydarzy. Nie chcę wiedzieć, co. Nie myśleć, nie czuć… Odwracam głowę w stronę okna. W porannym słońcu wyraźniej rysują się smugi kurzu po nocnej ulewie. Przez środek szyby paraduje mucha. Taka mucha, chodzi jakby nigdy nic. Podfruwa, pobzykuje, uderza w szkło, głupia mucha, a może po prostu wolna mucha. Przemierza tę swoją przestrzeń to w prawo, to w lewo, po przekątnej, jak chce. Taka mucha, robi, co jej się żywnie podoba, no i ma skrzydła. Potrafi latać, jeśli ma na to ochotę, albo siedzi, jak teraz. Splata swoje pierwsze dwie nogi, chudzieńkie jak druciki, zabawnie skręca głową, stroszy skrzydła. Może mógłbym przez nie spojrzeć. Ciekawe jak wygląda świat oglądany przez zielonkawe skrzydło muchy… - Śmierdziel, śmierdziel! – ktoś huknął mi do ucha. To chudy Arek, odprawia poranny rytuał, tak od mniej więcej roku, kiedy pojawiłem się w tej szkole raz pierwszy. - Śmierdziel, śmierdziel! – powtarza jeszcze głośniej. Cała klasa ryczy ze śmiechu. Nie reaguję, już się tego nauczyłem. Udaję, że jestem niewidzialny. Dziś będę muchą. Zamykam oczy i rozkładam skrzydła, rozwijam z siebie tysiące skrzydeł. Wzbijam się wysoko, ponad sufit sali, ponad budynek szkolny. Nie ma mnie, tam gdzie jestem. Nie dosięgną mnie wyzwiska Arka, ani nawet wrzask babki czy zapach mojej tajemnicy. Przezroczyste skrzydła połyskują w słońcu. Nade mną tylko białe obłoki jak krzaki jaśminu, wśród nich twarz mamy. Rozpuściła włosy. Śmieje się tak pięknie, to musi być jeszcze przed chorobą… - Nie dość, że capi, to jeszcze beczy! – ktoś wrzeszczy przez całą salę. Obojętnie unoszę wilgotne powieki. Arek triumfalnym gestem przeciąga pięścią przed moją twarzą. Wtedy dokładnie widzę jego oczy. Nawet, gdy babka osiąga apogeum, nie dorównuje przerażająco sinym źrenicom mojego szkolnego oprawcy. Nigdy u nikogo takich nie widziałem. Niepewnie odwracam głowę ku oknu, jakbym intuicyjnie szukał ratunku tam, gdzie moja mucha beztrosko spaceruje sobie po szybie. Nagle chudy Arek błyskawicznym ruchem - pac w muchę - ta pada na parapet. Gwałtownie zrywam się na równe nogi. W tym momencie z mojej krtani wyzwala się przerażający dźwięk: - O nie, ty bestio! Nie zabija się zielonoskrzydłych! Zielonoskrzydłych nie wolno, rozumiesz!!! W klasie zapada przejmująca cisza. Czuję jak spojrzenia wszystkich prześwietlają moje wnętrze. Arek stoi oniemiały. Jeszcze przed chwilą bałem się spojrzeć w jego twarz, teraz on podnosi na mnie zdumiony wzrok, pełen skruchy i niedowierzania. Patrzę na niego z góry. Dopiero dostrzegam, jaki jest wątły i niski, i jak dziwnie mruga oczami. Są zwykłe, szaro-niebieskie i szybko znikają pod spuszczonymi powiekami. - Wyluzuj, tyle krzyku z powodu muchy?- klepie mnie po ramieniu rudy Wojtek. Zupełnie nie wiem, kiedy weszła nauczycielka, rudy siedzi obok mnie. Kątem oka spoglądam na parapet, moja mucha porusza się. Staje niepewnie na tych swoich drucikach. Prostuje skrzydło jedno, potem drugie i, jak to mucha, leci nie wiadomo po co, nie wiadomo gdzie. Nie zdążyłem nawet nadać jej imienia…