Deklaracja dostępności
Maria Agier - kategoria dorośli - proza - wyróżnienie
Niewinni czarodzieje „Jesteś moim słonecznym horyzontem” - powiedział, patrząc przed siebie, kiedy szła obok. Uśmiechnęła się do swojego buta, omijającego dziury w chodniku. Nie jest słońcem, to chyba dobrze. Co druga dziewczyna jest słońcem dla chłopaka. Chłopak krąży wokół niej, ogrzewa się jej przyspieszonym oddechem, spala w pożądaniu i wreszcie wypada z orbity. Taka galaktyka potłuczonych planet albo samotnych słońc. Była kiedyś słońcem... Słońce zgasło. Wzięła głębszy oddech. Powietrze miało smak nadchodzącej burzy i jaśminów, w których ukrywali się romantyczni panowie z tanim winem. Kątem oka zauważyła ich purpurowe nosy. Jedynym horyzontem dla nich jest poziom wina w zielonej butelce. Nie czuła żalu. Każdy ma jakiś swój horyzont, choćby za trzy złote wciąż ruchomy i na nowo uzupełniany. Mówił dużo i nie na temat. Polityka jej nie interesowała. Zniecierpliwiona złapała go za rękę. Zamilkł. Spojrzał na swoją dłoń uwięzioną w jej małej prawie awanturniczej, a na pewno pyskatej dłoni. Zesztywniał. Co z tego, że nocami są tak blisko siebie, że czasem ma problem z rozpoznaniem czy to jeszcze on czy już ona. W ciemnym pokoju ich nagie ciała prowadzą nocne rozmowy splątane kołdrą i ciszą rozrywaną przez zduszone okrzyki z innego świata, uwolnionego od wieloznacznych słów. Zapominają kim są, jak mają na imię, ale wiedzą, dlaczego tu są. Dla gry. Reguły są jasne w ciemnościach. Ich ciała rozmawiają pospiesznie, kontynuując odwieczny dialog westchnień. Każdy dreszcz, pocałunek i dotyk zna swoje miejsce i czas. Są winni nocą. Niewinni dniem. Wtuleni w siebie, wsłuchują się w nuty Depeche Mode… „Goodnight lovers” i zasypiają, aby obudzić się znów niewinnymi. Noc jest wykrzyknikiem, dzień przynosi znaki zapytania i roztula kochanków. Świt każe im spojrzeć sobie w oczy, każe przemówić, każe przypomnieć imiona. Ona Pelagia, on Bazyli. To świat zmyślonych imion. Niczym niewinni czarodzieje szukają słów, uczą się gestów, udają pewność. Ona poprawia loki, uśmiecha się do niego i szuka torebki. On proponuje śniadanie w McDonaldzie, ona prosi tylko o kawę, czarną, bez fikcji. Rozmawiają, nie patrząc sobie w oczy. Scenariusz urywa się, nie ma nocnych dublerów, trzeba improwizować. Noc i kołdra piszą piękne dialogi, ale nie tak skomplikowane jak dzień i miasto. Pelagia maluje usta po kawie, Bazyli zerka na telefon. Wychodzą w milczeniu i umawiają się na następny raz. Następnym razem znów idą ulicą w stronę wielkiego łóżka. Ona zaczyna mówić dużo i nie na temat. Jego interesuje polityka. Pelagia mówi o butach, torebkach, męskich bezczelnych spojrzeniach w tramwaju. Bazyli wzrusza ramionami. Zaczyna mówić o partiach, rewolucjach, katastrofach. Ona wyciąga pospiesznie papierosa, karci ją wzrokiem, przerywa wykład i mówi „trudno”. Pelagia dusi się jakby to był pierwszy papieros w jej życiu, nie dopala do końca, wrzuca go w kałużę. Zastanawia się, czy wybrała dobre buty. Czerwone zgrabne szpilki już ją nieco cisną. Może te czarne z solidnym obcasem i paskiem na kostce byłby wygodniejsze, ale do kremowej sukienki wolała szpilki. Pyta jak podobają mu się jej buty. Bazyli wkłada dłonie do kieszeni i wzrusza ramionami. Mówi, że są brązowe. Zrezygnowana, zaczyna liczyć płyty chodnikowe i okna w mijanych budynkach. On opowiada o melancholii, misji na Marsa, Jimie Morrisonie. Lubi jego muzyczne rozmarzenia. Zaczyna nucić pod nosem jakąś melodię, wtedy on łapie ją za rękę. Pelagia milknie. Zesztywniali dochodzą do drzwi. Jego mieszkanie jest przytulne i posprzątane na jej wizytę. Zaproponował piwo, chociaż wolałaby wino, ale nie potrafiła odmówić. Trzymała w ręku zimną puszkę, a on nawet zagrał jej na gitarze. Gdyby nie fragment o czerwonym szalu, który miała od niego dostać, dostała żółty, nie rozpoznałaby siebie w jego ustach. Ale gdy tylko odłożył gitarę, natychmiast rozpoznała jego w swoich ustach. Zgasło światło i oboje po omacku odnajdywali swoje znajome bezimienne ciała. Rano obudził ich deszcz nieustępliwie uderzający w szyby. Pelagia podeszła do okna, z nadzieją, że może gdzieś na horyzoncie pojawi się choćby obietnica słońca na ten dzień. Tymczasem Bazyli wzruszył ramionami, odwrócił się na bok i powiedział: „Wolę deszcz”.