Deklaracja dostępności
Przemysław Rydzewski - kategoria dorośli - proza - II nagroda
Ojciec kwitnie Odkąd pamiętam, a pamięć mam świetną, mój ojciec świecił w życiu przykładem. Przy czym za żadne skarby nie chciał, bym brał z niego ów przykład. Od momentu mego poczęcia uparł się, że ja w swoim życiu jego naśladować nie mam prawa. Zażyczył sobie bowiem i to gorąco, bym w owym życiu wypadł o wiele lepiej niż on sam. Do kitu taki pomysł i do kitu takie dzieciństwo! No bo niby jak? Zaraz po swoich narodzinach widywałem ojca codziennie: przewijał mnie – byłem bierny, karmił – do łyżeczki wsadzałem nos, uczył chodzić – nie patrzyłem, nauczyłem się od matki, zabierał na spacery – udawałem opóźnionego w rozwoju, objaśniał przyrodę – zatykałem uszy, strofował na temat sikania w majtki – myślałem o czymś innym, czytał bajki… Aż w końcu, po kolejnym ciężkim dniu ignorowania go, właśnie po takiej bajce, zamiast zasnąć, usiadłem na brzegu łóżka, nogi spuściłem i machając nimi nad dywanem, powiedziałem mu, co o tym wszystkim sądzę i jaki jest mój plan. Wyjaśniłem jak bardzo się męczę, gdy on świeci na lewo i prawo przykładem, a ja nie mogę go naśladować, tym bardziej, że mieszkamy pod jednym dachem, a ja wchodzę w wiek totalnego zagęszczenia połączeń mózgowych. Powiedziałem mu, że długo nad tym pracowałem i jedynym wyjściem z tej skomplikowanej przykładowo-nieprzykładnej sytuacji, jest zachowywać się tak, bym to nie ja ojca, a on-ojciec naśladował mnie. Jeszcze chwila bowiem bez naśladowania i nie będzie nas w ogóle, zniknie ojciec i zniknie syn. Dłużej się wzajemnie wariować nie podołamy, zamęczymy się. - To ostatni gwizdek tato – powiedziałem - bo ja dojrzewam, a ty się starzejesz, obaj nabieramy mądrości. - Zgodził się bez gadania. Pogratulował owej wstępnej dojrzałości. I tak, od tamtego wieczoru mój ojciec świecił, ale ja świeciłem bardziej. Świecił niepozornie, tylko po to, by nie zgasnąć. Świecił, by inni byli spokojni, że świeci, że w rodzinie jest świecone, ale gdy zostawaliśmy sami, to to jego świecenie rozpływało się, ginęło w świeceniu moim. Czas uciekał niepostrzeżenie, jak to w dzieciństwie się dzieje, więc precyzując swoją misję z miejsca wziąłem się do konkretnej roboty. I tak to ja mając lat siedem nauczyłem mojego ojca parzyć prawidłowo kawę i cieszyć się z kieliszka wytrawnego wina, w wieku lat ośmiu odpytywałem go z Witkacego, Szulca, Gombrowicza, Lema, Mrożka i Miłosza, rok później sadzałem ojca w fotelu i odtwarzałem mu na gramofonie, przez równy tydzień, ostatnie kwartety Beethovena, potem omawialiśmy Goyę, impresjonistów, Picassa i rosyjskich symbolistów, by wreszcie w miejsce niedzielnej mszy, rozwodzić się nad myślą egzystencjalistów i strukturalistów, poprzedzoną odczytami Platona i Nietschego. Z jaką dumą patrzyłem na czterdziestoletniego ojca , który do mnie – lat jedenaście, podszedł, gdy bawiłem się żelaźniakami i wyszeptał na ucho, że właśnie skończył Boską komedię z przypisami i bierze się za Raj utracony, a do tego zabiera mnie do katedry na Requiem Mozarta - bo warto synu, by to zadudniło ci w młodej duszy – zapowiedział już głośno świecąc na cały dom, a do mnie strzelając powieką oka. - Potem skoczymy zobaczyć tego Michała Anioła do Narodowego – dodał. Wydarzenie niebywałe! Wiadomo, jak to u nas, ludzie lubią sztukę. Przed Muzeum Narodowym korek. Oczywiście nie od butelki, a korek ludzki. Blokada. Zator. Stoimy godzinami z konającym Mozartem w głowach, drepczemy niemal w miejscu, a jednak unoszeni Dies Irae, suniemy do przodu. Wreszcie wchodzimy. Bilety kupujemy, kasujemy i ruszamy przed siebie. Idziemy i idziemy, coś tam mijamy, coś wisi na ścianach oprawione w ramy, ale nikogo to nic a nic nie obchodzi, bo przecież to nie Michał Anioł Buonarotti! Wiadomo, że wszystko inne tu poczeka, nie ucieknie. To w końcu muzeum, nie safari. Po kilku salach wyłożonych starym parkietem, które przemierzyliśmy wielkimi susami, unosząc się w ostatnim stadium chodzenia, a będąc o krok od biegnięcia, dołączyliśmy do karambolu. Muzealni goście ściśnięci kordonem rozpiętych sznurów, pchali się, ale pchanie to nie przynosiło żadnego skutku. Co się stało? – zapytaliśmy niemo, patrząc po sobie. Ktoś tam z przodu musiał znieruchomieć. Przystanąć na zbyt długo i całe to wyznaczone czerwonymi linkami, rozwieszonymi pomiędzy złotymi słupkami wąskie gardło zaczopowało się, a my utkwiliśmy w nim zduszeni. Miał ten ktoś tam z przodu tylko przejść, zgodnie z tym, jak wołali muzealni strażnicy: przechodzimy, przechodzimy, nie zatrzymujemy się przed obrazem! a on się zatrzymał. Stanął jak wryty przed Michałem Aniołem. Pomyślałem wówczas, że to musiało być silniejsze od niego. Sparaliżowało go, bo to w końcu nie był byle kto, ten przed nim, tylko sam Michał Anioł! Co tam darcie gęby, poszturchiwania czy nawet wstyd, gdy strażnik muzealny wyprowadzi za kołnierz. To Michał Anioł Buonarotti! Pierwszy i być może ostatni raz w życiu! Zerkając na ojca czułem, że również wybaczył temu, który zatoru dokonał, a nawet, że sam trochę drży, sam siebie nie jest do końca pewien. Czy i jego taki paraliż nie chwyci? Czy i on nie zamrze obcując z renesansowym mistrzem? Nie znieruchomieje? A wiem, że przy tym martwił się podwójnie, bo z dzieckiem w takiej akcji uczestniczyć to co innego niż samemu. Jak to? Ojca wyprowadzają z muzeum, a ja uwieszony jego płaszcza? A może jego prowadzą w kajdankach, a ja człapię za nim ze strażnikiem za rękę, zapłakany, z glutami wiszącymi u nosa? Co by matka powiedziała? Z miejsca zdeklarowałem się ojcu - memu wychowankowi, z mojej winy skonsternowanemu niepoczytalnością własnego ducha, pobudzonemu niezbadanymi wyrokami ludzkiej wrażliwości, jakoś dopomóc, jakoś trosk odjąć, pozwolić się cieszyć pięknem renesansowej sztuki. Postanowiłem również siebie pewnym nie być. Na równi z ojcem poegzystować. Z ojcem pierwsze piwo wypić! Taką przyjemność mu sprawić! Odrobinę poszaleć! Zatrzeć bariery synowsko-ojcowskie i ojcowsko-synowskie. Niech prowadzi nas równo sztuka! Potrzeba duszy! Wzniosłość! Zdziwienie i zaduma! Jeśli znieruchomieć to tylko razem! Już nawet mniej się bałem czerwonych sznurów, które otaczały nas i groziły włączeniem jakiegoś kolosalnego alarmu. Muszę przyznać, że nawet je lekko trącałem małym palcem. Wreszcie się ruszyło i my ruszyliśmy razem z tym wszystkim, co się nam w rozgrzanych i spragnionych piękna duszach kotłowało. Coś z przodu mignęło, ale jeszcze przysłonięte owłosioną głową kogoś innego, coś tam się pojawiło i zaraz schowało. Wreszcie jest. Michał Anioł Buonarotti! Patrzę. Szyba pancerna grubości muru, a za nią szkic pomocniczy do fragmentu postaci zdaje się anioła, a może zwykłej kobiety, dziecka, szympansa… – nadgarstek, dłoń i kciuk. Patrzę na to, wzrokiem majtam, ale już pchają, każą iść dalej, bo zaraz znowu będzie zator, karambol. Nagle baba zemdlała i łupnęła o marmurową podłogę. Ludzie mówią, że to nie od duchoty, tylko z wrażenia, szoku estetycznego, coś jakby przeciwne od zemdlenia w prosektorium. To dało mi dodatkowe pół minuty. Patrzę więc, patrzę i patrzę, kontempluję, widzę, że ojciec też kontempluje, kontemplujemy więc razem, na równi. Jeden przed drugim kontemplacją się popisuje. Jedna brew uniesiona, druga w dół, usta wydęte, w uszach szumi.… i nic. Nic. U mnie nic. Nie wiem jak u ojca, ale też chyba nic, bo mimo, że nie miał odwagi wzroku skierować na mnie, robił dokładnie tę samą minę, którą widziałem dziś rano, gdy wybierał z szuflady skarpetki. Babę podnoszą. My patrzymy dalej. Kawałek kartki, a na niej kilka kresek – nadgarstek, dłoń i kciuk, a może sam kciuk? Podnoszę swój kciuk – całkiem podobny. Ojciec nic nie mówił. Ja też nic nie mówiłem. Cała droga powrotna do domu w milczeniu. Do dziś nie wiem dlaczego. Coś ojca zaszokowało, coś mu dało do myślenia. A potem zniknął, porzucił pracę konserwatora urządzeń dźwigowych, zapuścił włosy okalające łysą czaszkę, zamieszkał na bagnach Biebrzy, gdzie nagi oddawał się nauce gry na skrzypcach. Następnie powrócił z powodu braku talentu do instrumentu smyczkowego, ale tylko po to, by z miejsca udać się na tułaczkę po krajach ościennych. Wędrował poboczami dróg, spał w stodołach czy stogach siana, gdzieś tam popracował, coś zjadł, ktoś go podwiózł na autostop kilka kilometrów dalej. Pewnego jesiennego poranka zjawił się nagle w drzwiach rodzinnego domu, rzucił na dno szafy brudny marynarski wór, ogolił się i usiadł w fotelu. Od nowa nastawiał płyty i od nowa przeczytał wszystkie nasze książki, a wiem, bo z nim sporo rozmawiałem, że odnosił przy tym wrażenie, jakby czytał je po raz pierwszy i jakby po raz pierwszy docierały do niego wydawać by się mogło znajome dźwięki. Ojciec dojrzał i spokojnie zaczął się marszczyć.