Deklaracja dostępności
Weronika Ososko - kategoria młodzież - proza - II nagroda (ex aequo)
opowiadanie bez tytułu Fasolkę przywieźli szesnaście po szóstej. Jeszcze zaspana, z podpuchniętymi oczami i nieułożonymi włosami, zabrała się do rozrywania foliowych worów i układania strączków w drewnianych skrzyniach. Dziś nie zostawi dla siebie dwudziestu deko w papierowej torebce, bo woli tę ciemniejszą, zieloną. Jasnożółta wydawała jej się łykowata. Jak jej stara matka, nawet kolorem przypominająca to warzywo – na ogół nosiła beżowe garsonki albo tak zwane „jasnolemonkowe” bluzeczki. Na niedzielę – piaskowa spódnica i żakiet w kolorze niezastygłego betonu (był bardzo ładny i przykro było córce, że nie mogła go sobie pożyczyć na szkolną imprezę – w ubrania małej, chudej matki nigdy się nie mieściła). Pod koniec życia rysy matkowej, niezbyt matczynej, mlecznej twarzy – choć wciąż ostre – zwiędły jak popołudniowe resztki niesprzedanej fasolki. Z tego okresu pamiętała ją najlepiej. Sezon na fasolkę szparagową (gorący, suchy początek lata) był czasem, gdy najczęściej myślała o matce. W zimie niemal zapominała, że był pewnego razu ktoś taki. W zimie nic nie przywoływało wspomnień o niej. Urodzajna w śnieg, lód i szron pora roku była niewspomnieniodajna – sklep zapełniał się jędrnymi cytrusami, żółtymi bananami, jabłkami o twardej, błyszczącej skórce, ananasami o wybujałych fryzurach. Do skrzyń rzucało się wielkie kartofle i grube marchewki. Ani śladu matki. Gdy towar był poukładany, a obok kasy leżał wyczyszczony kalkulator, notes otwarty na nowej, czystej stronie i ołówek zatemperowany - poszła na górę zrobić sobie kawę. Odkręciła słoik. Jedna łyżeczka, druga łyżeczka, pół łyżeczki. Wrzątek. Podniosła pokrywkę cukiernicy. Jedna łyżeczka, druga łyżeczka, trzecia łyżeczka. Zamieszała. Gorący, ciemny napój zniosła na dół. Dziesięć po siódmej – pierwszy klient. Odważyła mu pół kilo truskawek (wyszło sześćset – „nie szkodzi, proszę zostawić”) i trochę jagód („jedną taką szufelkę – tak, tyle może być”). Do siatki włożyła jeszcze pęczek koperku, pęczek szczypiorku i pęczek rzodkiewki. Jednego banana, dwa jabłka. Trzydzieści siedemdziesiąt. Dziękuję, do widzenia, zapraszam. Za godzinę przyszedł pan siedemnaście trzydzieści, potem pani piętnaście, dziewczynka trzy pięćdziesiąt, dwa dziewięćdziesiąt, dwadzieścia cztery, dziewięć osiemdziesiąt siedem, trzynaście pięćdziesiąt osiem i tak do wieczora. O siedemnastej zamknęła sklep. Kraty na kłódkę. Weszła tylnymi drzwiami, od magazynu. Przeliczyła pieniądze, zapisała coś w notesiku. Warzywa i owoce, których nie sprzedała, a które jutro nie będą już dobre wrzuciła do kartonów i wyniosła za sklep koło śmietnika (robiła tak co dzień – w nocy przychodzili bezdomni i jedli, co zostało, ewentualnie sprzedawali następnego dnia na bazarze). Tego popołudnia nie pomyślała o matce – wykupiono całą fasolkę. Umyła brudne od ziemi i jagód, klejące od arbuza ręce. Jak co dzień zamiotła i umyła podłogę. Wyczyściła ladę. O osiemnastej (wcześniej, niż zwykle) sprawdziła, czy wszystko na pewno zamknięte i poszła na górę. Wzięła prysznic. Pod prysznicem myślała o Arturze. Wyszła, wytarła się szorstkim ręcznikiem, włożyła koszulę nocną i – „pora spać” – pomyślała. O czwartej mają przywieźć zioła w doniczce. Ucieszyła się na myśl o tym – w sklepie, dusznym sklepie, będzie unosił się zapach bazylii, mięty, oregano, melisy. Nie lubiła zapachu lubczyku. Jeśli go przywiozą, postawi doniczki na parapecie, daleko lady z kasą. Zasnęła. W nocy śniła jej się matka. Żyletką obierała brudne ziemniaki. Siedziała na stoliku w małym, ciemnym pomieszczeniu. Wyglądało jak sklep, tylko okna – zamiast na ulicę – wychodziły na podwórko. Nie patrząc na córkę powiedziała: „jagody się skanioczyli” (tak, „skanioczyli” – jednak teraz, w tym śnie, wiadomo było, że „jagody się skończyły”, że to miała na myśli). Gdy śniąca przyjrzała jej się, zauważyła, że buzię miała ciemnofioletow i ręce ciemnofioletowe. Podłoga była brudna. Na brudnej podłodze leżał notes. Śniąca wzięła go do rąk. Każda strona zabazgrolona była dziwnymi znakami. Oglądała kartkę po kartce, aż notes wypadł jej z rąk. Obudziła się i poszła do kuchni. Napiła się wody. Uchyliła okno. Wróciła do łóżka. Długo nie mogła zasnąć. Leżała na plecach i nuciła cichutko: „w taki wieczór ani zimny a ni letni, po ulicach, po zaułkach…” Budzik zadzwonił o trzeciej czterdzieści. Wstała. Nawet nie czuła się śpiąca. Włożyła najładniejszą sukienkę (duży dekolt podkreślał obojczyki). Umyła twarz i zęby. Napiła się wody. Wyszła na zewnątrz. Razem z panem wypakowali pachnące donice. Poukładali na ziemi. Podziękowała. Sama pozanosi je do środka – ma jeszcze dużo czasu. Klucz – kłódka. Zdjęła kraty. Klucz – drzwi. Weszła. W sklepie był bałagan. Chciała od razu zadzwonić na policję. Ale nie zadzwoniła. Płacząc, zaczęła sprzątać.