Deklaracja dostępności
Piotr Przybyła - kategoria dorośli - proza - I nagroda
„Poetka-wariatka” Na początku było słowo, a potem zdanie proste, które zamieszkało wśród złożonych tj. Waleriana na kasie w markecie skrobała rym. Co też musiało jej bębnić w głowie, że porzuciła stabilną karierę sklepowej na rzecz ryzykownego losu poetki? -Co z ciebie za poetka będzie, jeśli ty nawet na wojnie nie byłaś ani w obozie koncentracyjnym?! Świata nie widziałaś i kto twój wiersz spamięta na konkurs recytatorski,względnie poezji śpiewanej, jeśli na nazwisko nie będziesz miała Szymborska czy Miłosz? Kto? Jesteś po zawodówce, z takim wykształceniem poetką być nie można, co najwyższej kucharką kuchni polskiej. A tak właściwie, po co światu kolejny poeta, skoro w 2012 roku ma być koniec świata? – Walerianę wypytała Matka, co zupę pomidorową gotowała i przekonana od pięciu lat była, że jej córka na wieki wieków amen sklepową zostanie i na kasie fiskalnej wyzionie ducha. Ale heca, stało się jednak inaczej i Waleriana nie wiedzieć czemu czerwoną szminką wypisała dziś na drzwiach wejściowych do hipermarketu, gdzie była pierwszym odcinkiem przewodu pokarmowego wygłodniałej rzeszy konsumentów: „Waleriana umarła, Waleriana żyje.” W tej o to sekundzie Waleriana zrozumiała, że nic nie potrafi robić oprócz pisania wierszy. Czuła jak jej ręce stają się bezwładne i niezdatne do przerzucania towaru na kasie. - Nigdy więcej – usłyszała głos wewnątrz i od tej pory świat Coca-coli stał się jej całkowicie obcy. Poczuła żal. Trwało to tylko chwilę. Była jednak zdumiona, że poczuła żal za kasą fiskalną. Zrozumiała wówczas, że ostatecznie żegna się ze swoim mieszczańskim życiem. Dotarło do niej, że już nigdy nie powtórzy się sytuacja, gdy od godziny 6 rano roboczy fartuch przysłani jej kulę ziemską i będzie uwierał i dusił. „Będę za nim tęskniła, mimo wszystko” – pomyślała. Trwało to niewiele ponad sekundę, która wniknęła w końcu do kolejnych minut, kwadransów, godzin i dni życia Waleriany tak, że z tej tęsknoty za służbowym odzieniem i za posłusznie ułożonym życiem nie pozostało już nic. Nic, nawet atom. - Żegnaj!– wyszeptała Waleriana. - Co robisz idiotko? – krzyknęła kierowniczka marketu, co mordę miała czerwoną jak burak – Ścieraj to natychmiast!- darła się sklepowa z kolczykiem w nosie tak, jakby na terenie superhipermarketu mogło obowiązywać jedynie prawo ziemskie, a nie boskie. Prawo konsumenta, które nadprzyrodzonych zjawisk nie dopuszcza. Innymi słowy potraktowała maksymę Waleriany jak masło maślane, które trzeba zetrzeć nim przyjdzie sanepid. Jak zwykły wymysł, który nijak się ma do mieszczańskich obyczajów i poszanowania tradycji kupieckich oraz porządku –skończyłam zarządzanie i marketing, co czyni mnie panią tego bajzlu – darła się w niebogłosy kierowniczka – ścieraj to natychmiast, ty co studiów nie masz. Ty, co nikim jesteś! - Zetrzeć czy nie zetrzeć ? –zabrzmiało w Waleriany mózgu pytanie, na które Waleriana znała już odpowiedź – prawidłową i pełną. Opuściła więc swoje koleżanki z pracy bez żalu. - Lepiej ci kierowniczkę przeprosić, co nie. Kawę mocną jej zrobić i na kasie fiskalnej wyzionąć ducha, co nie. Gdzie indziej pracę znajdziesz, skoro wykształcenia nie masz, co nie? Za kilka lat poczujesz jak ryba w wodzie, co nie. Głosu nie będziesz miała, ale za to wypłatę, co nie.– Walerianę próbowała zachęcić do powrotu koleżanka, która umierała od 15 lat na stoisku rybnym. Oh, jak bardzo przypominała Walerianie jej matkę, która całe swoje życie spędziła na kasie fiskalnej i gdyby nie rak piersi, pewnie umarłaby już dawno pośród sklepowych regałów. Dzisiaj jednak Waleriana zrozumiał, że nie chce skończyć tak swoja matka. Nie choroba ją wyzwoli, ale talent. To plan, który właśnie zaczęła ożywiać. Wprawiać w ruch. Słowo przemieniać w ciało. - Wielką poetką chcę być! – powiedziała stanowczo Waleriana i z marketu wyszła, do swojego domu udawszy się drogą krętą przez las iglasty. - Oh, jaki piękny jest ten las iglasty – Waleriana po raz pierwszy w życiu dostrzegła piękno w świerkach i gdy już zabierała się do układania w głowie wiersza wysławiającego naturę, ni stąd, ni zowąd uderzyła czołem o drzwi bloku, gdzie na trzecim piętrze mieściło się jej 50 metrowe mieszkanie. - Dlaczego człowiek natury tak boleśnie doświadcza świata kultury?– pytała sama siebie, w nadziei, że nie nabiła sobie guza. W końcu dotarła do swojego domu. Było to zwykły lokal mieszczański podobny do zwykłego życia Waleriany, które właśnie dzisiaj, kwadrans po dwunastej w południe, zakończyło się huczną awanturą w supermarkecie. To był dobry zwiastun nowego wcielenia Waleriany. Nowego ja. Nowego mieszkania, którego nie da się zmierzyć metrami kwadratowymi. - Życie moich koleżanek ze sklepu skończy się kiedyś niepostrzeżenie w cieniu warzywno-spożywczych półek. Dziś umarłam gwarnie. Zamordowałam siebie zmęczoną i wiecznie pochyloną nad kasą. Bez słów wbiłam tej dziewczynie nóż w serce, by krwią na drzwiach do marketu ogłosić narodziny nowej poetki. Wierz mi lub nie, ale ta sierota nawet się nie broniła. Była taka układna i wzorcowo mieszczańska. Przyjęła mój cios spokojnie, bez żadnej pretensji. Tak jak bez pretensji, dzień w dzień, przyjmowała reklamację przeterminowanego mielonego mięsa. Hasta la vista, baby– takie słowa usłyszała tuż przed śmiercią – Nie wiem, czy je zrozumiała. Była przecież porządną dziewczynką mieszczańską, której nie w głowie były amerykańskie zapędy do show biznesu. Pewnie nie wiedziała, co do niej mówię. Umarła więc tak po prostu, nie wiedząc za co, bez wiedzy, dlaczego akurat dzisiaj, dlaczego nie wcześniej. Nie potrafiła czytać między wierszami. Zabrała więc ze sobą roboczy fartuch i kanapki z serem żółtym. Wszystko to, co potrafiła dostrzec w świecie. - Zaprawdę powiadam wam – odezwał się w końcu Ojciec Waleriany, emeryt lat czterdzieści i cztery, który siedział przy stole i czekał na zupę – Bóg Wszechmogący musi się kierować selekcją negatywną przy wyborze poetów. Musi pomazać tych, co ani słuchu muzycznego nie mają, ani rozumu, a zmysł plastyczny jest im obcy. I nastała ciemność, a potem jasność, bo Ojciec Waleriany wkręcił żarówkę. - Z tego zupy nie będzie – matka Waleriany machnęła ręką i podała mężowi zupę grochową. Zrozum dziewczyno – stara mówiła dalej – świat nie wymaga od nas nic ponadto jak to, abyśmy się stali sklepikarzami, względnie urzędnikami. Nie są potrzebne światu nasze wymyślne idee, czy heroiczne walka o coś, ale potrzebne są buty, które zrobi szewc lub urzędnik, który pomoże wypełnić druk do urzędu skarbowego. Wiele ludzi nie potrafi wypełniać druków urzędowych, weź choćby mnie… nie umiem, ale mam urzędnika, który jest światu potrzebny w przeciwieństwie do poetów, bo poeci nie potrafią wypełniać druków urzędowych, a urzędnicy potrafią je wypełniać, a nawet tworzyć nowe. Ja też miałam zadatki na poetkę. Porzuciłam jednak czytanie i pisanie, bo moim przeznaczeniem było zostać sklepową, wtedy akurat w miasteczku otwierali społem, a teraz radzę to samo i tobie. To boli tylko na początku, w przeciwnym wypadku ból, który młodzi nazywają „cierpieniem epoki”, trwa w nieskończość i jest nie do zniesienia, a właśnie przez to, że młodzi chcą dać światu to, czego zupełnie świat od nich nie wymaga. Wiem, co mówię. Zawodówkę przecież skończyłam. Daje światu zupę oraz drugie danie i jestem z tego dumna. Czuje się potrzebna. Człowiek, gdy staje się użyteczny, jest szczęśliwy i spełniony. Wracaj do sklepu, a kierowniczce powiedz, że sraczkę miałaś i od tej sraczki w głowie ci się poprzewracało. - Poetką wielką chcę być –Waleriana obstawiał przy swojej nowej ścieżce kariery. Mimo wszystko. Mimo wyznania swojej matki, które płynęło prosto z jej trzewi. W tym jednak, co powiedziała ta kobiecina podająca zupę, była jakaś cząstka prawdy. Prawdy w świetle której przychodziło się na świat, wzrastało i umierało. Tą o to cząstkę prawdy traktując jako jedyny i słuszny pogląd na wszechświat. Nie dostrzegając przy tym innych cząstek i atomów, które wspólnie tworzą to, co potocznie nazywa się „życiem”. Tak jakby zupełnie nie istniałby inne ścieżki, którymi można dojść tam, gdzie też da się żyć. Żyć a nie wegetować. - Nie chcę wegetować w tej mieścinie. Ciągnie mnie do Rzeszowa. – Wyznała Waleriana – To, co wy nazywacie wszechświatem jest dla mnie zbyt małe. Duszę się tutaj, a śmierć przez uduszenie jest męczarnią. Wtem… puk, puk do drzwi dobijała się polonistka Waleriany. Ta sama, co jej pałę w czwartej klasie postawił. Do egzaminu zawodowego nie dopuściła. Omal się przez nią Waleriana nie powiesiła. Puk, puk polonistka upierdliwie realizowała swój plan wtargnięcia po raz kolejny do biografii Waleraiany. - Nie nadajesz się na poetkę! – profesorka zalała rodzinę Walerianów potokiem słów – Na sklepową tak, a na poetkę nie. To proste jak budowa cepa! - To wszystko ! – Waleriana powtórzyła po raz kolejny okropny zwrot, który codziennie szeptała każdemu klientowi i dzięki któremu wielu konsumentów przypominało sobie o parówkach, wódce i papierosach. - Determinizm, co to jest ? – polonistka zaczęła odpytywanie – czy jest coś jeszcze w twojej łepetynie, jakakolwiek wiedza, którą przekazywałam ci otrzymując w zamian marną pensję prowincjonalnej nauczycielki ? - Nie ma - naleciałości z pracy znowu wtargnęły do mowy Waleriany. Nic dziwnego. W sklepie, w którym pracowała zawsze czegoś brakowało. Nie ma – powtórzyła, jakby miał do czynienia z przygłuchym klientem. - Wszyscy w twojej rodzinie pracowali w sklepach, względnie twój ojciec i dziadek w fabrykach. Nie baw się w buntowniczkę, wracaj do sklepu i podaj mi pół kilo schabu bez kości. Wracaj do kasy. Wracaj skąd przyszłaś! Słowa nauczycielki brzmiały poważnie, surowo i ostatecznie. Miała wrócić do korzeni. Stamtąd skąd przyszła. Taki los był jej pisany i wszelkie próby odwrócenia życia do góry nogami były skazane na niepowodzenie. - Rewolucja to zły pomysł na życie. Dzieci kwiaty, gdy opadły im listki, w pośpiechu założyły garnitury i wszystko powróciło do normy. U mnie wszyscy byli polonistami, względnie nauczycielami religii – profesorka zwierzyła się Walerianie i znikła, pędząc do sklepu po schab bez kości – wracaj do szeregu, tam gdzie teraz stoisz, cofasz się! – krzyknęła na obchodne. - Dlaczego nazywam się tak jak tabletki na uspokojenie? – zaniepokoiła się Waleriana – Dlaczego przyszło żyć mi w tym miasteczku, a nie innym ? Skąd nagle nabrałam ochoty na pisanie wierszy ? - Dość tego ! – życiowe refleksje Waleriany zostały przerwane przez ojca – Muszę ci coś powiedzieć – wywrzeszczał. - Nie jesteś naszą biologiczną córką! Jesteś sierotą, którą adoptowaliśmy ze względów religijnych – chórem wypowiedzieli przybrani rodzice Waleriany, Hola, hola ... Waleriana upadła na łóżko. To był nokaut. Wtem przyszło ukojenie: - Być może moi biologiczni rodzice są pisarzami, dlatego odczuwam potrzeby wyższe – Waleriana założyła bloga i konto na naszej klasie. - Na pewno ich nie odnajdziesz, artyści gówno robią i z domu nie wychodzą. Dzieci nie wychowują i na państwie Polskim żerują! –strzeliła z procy matka Waleriany, a właściwie obca jej kobieta, która do wczoraj udawał, że jest dla Waleriany matką. - Jak mam do ciebie mówić ? – zagaiła Waleriana. - Mów do mnie Niby-Matko – odrzekła niby –matka. - A więc Niby- Matko, dasz mi 20 złotych na pksa ? – Waleriana podskórnie czuła, że musi wyjechać jak najdalej stąd. Wątroba, nerki i jej trzustka podpowiadały jej, że wreszcie nastąpił czas, aby rozpocząć wszystko od nowa. - Jedź do Chicago! - szepnęła na całe mieszkanie Niby-matka tak, jakby chciała dać swojej nie-swojej córce cenną wskazówkę. - Tam mieszkają moi rodzice ? - Nie wiem, ale zawsze chciałam tam pojechać. Nikomu tego nie mówiłam, bo to głupie i śmieszne, że taka stara kobieta jak ja ma marzenie, żeby pojechać do Chicago. Waleriana postanowiła zaryzykować i z impetem wybiegła na dworzec autobusowy. Bus do Rzeszowa czekał na nią na peronie 12.